Ukraińscy paramedycy na froncie. "Karetki nie mają taryfy ulgowej. Ostrzały są na porządku dziennym"
Nad głową latają kule, wybuchają pociski, wirują odłamki. Protokół mówi jasno: w tej sytuacji medycy muszą wycofać się i zaczekać, aż ostrzał ustanie. Wiedzą, że każda minuta może zaważyć na życiu człowieka. Do rannych często muszą pełznąć, ciągnąc za sobą nosze i apteczkę. - Do tej pracy potrzebne są stalowe nerwy – przyznaje Anna Fedianowycz, szefowa ukraińskiego ochotniczego batalionu Szpitalników, w którego skład wchodzi 300 paramedyków. - Wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, ale zabrakło nam czasu na pełne przygotowanie się do inwazji. Teraz zapasy, które zgromadziliśmy, prawie całe się wyczerpały.
1. Lekarze na pierwszej linii frontu
- Od kiedy Ukraina została zaatakowana przez Rosję, w kraju nie zamknął się ani jeden szpital - poinformowało ukraińskie Ministerstwo Ochrony Zdrowia. Cały personel medyczny pozostaje na swoich stanowiskach, choć zamiast sal szpitalnych coraz częściej muszą zajmować się chorymi w piwnicach i schronach przeciwbombowych.
Najcięższą pracę wykonują załógi karetek pogotowia. Wyjeżdżają do rannych nawet w trakcie ostrzałów.
Kiedy rannych jest zbyt wielu i państwowa służba zdrowia przestaje się wyrabiać, na pomoc przychodzi ochotniczy batalion Szpitalników. Założyła go jeszcze w 2014 roku wolontariuszka Jana Zinkewycz. Od tego czasu organizacja wyszkoliła ponad tysiąc ochotników w całej Ukrainie. Dziś gotowi są jechać na pierwszą linię frontu, żeby ratować rannych wojskowych i cywili.
2. Bagheera kieruje ruchem karetek
Przed rosyjską inwazją Anna Fedianowycz była deputowaną Rady Miejskiej w Pawłogradzie w obwodzie dniepropetrowskim. W dni powszednie chodziła ubrana w elegancką garsonkę. W weekendy zakładała wojskowy mundur i szkoliła ochotników, dołączających do batalionu Szpitalników. Dziś ze swojego maleńkiego biura zarządza ruchem karetek. Większość z nich już w pierwsze dni wojny wyjechała do obwodu donieckiego.
- Biuro mamy w obwodzie dniepropetrowskim. Na szczęście tu na razie sytuacja jest w miarę spokojna. Jest zagrożenie nalotów bombowych, ale aktywne działania wojenne toczą się kilkaset kilometrów stąd. Właśnie tam teraz pracuje większość naszych ochotników - opowiada Anna.
Zespół podlegający Annie liczy 300 osób. Mówią do niej używając pseudonimu wojskowego - Bagheera. Większość ochotników nie ma wykształcenia medycznego.
- Nie każdy lekarz ogólnej specjalizacji wie jak pomóc rannym w ostrzałach, dlatego wykształcenie medyczne nie jest konieczne dla ochotników batalionu. Najważniejsza jest umiejętność zachowania stalowych nerwów, kiedy nad głową latają kule, wybuchają pociski, wirują odłamki. Paramedyk musi nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji zachować spokój i twardo trzymać się protokołu. Jeśli się rozproszy, spanikuje, może zaszkodzić rannemu. Przykładem są choćby rany kręgosłupa, przy których nieumiejętny transport może doprowadzić do niepełnosprawności na całe życie - mówi Anna.
Dlatego wszyscy ochotnicy przeszli szkolenie z udzielania pierwszej pomocy medycznej, ale najważniejszy egazamin zdawali na linii frontu w Donbasie. - Po dwóch tygodniach przebywania w strefie wojny, część rezygnowała. Ci, którzy zostali, dziś ryzykują własnym życiem ratując rannych po ostrzałach rosyjskiej artylerii - mówi Anna.
3. Naruszenie protokołu. Cenna jest każda minuta
Już pierwsze dni rosyjskiej inwazji pokazały, że jest to wojna bez żadnych zasad. Podczas walk o miasto Melitopol w południowo-wschodniej Ukrainie, rosyjskie pociski trafiły w lokalny szpital. Z kolei niedaleko Chersonia ostrzelano karetkę, która właśnie przewoziła rannych. Zginęły dwie osoby, w tym kierowca. Krążą także niepotwierdzone jeszcze oficjalnie informacje, że w Kijowie grupa rosyjskich dywersantów zabiła ratownika, żeby przejąć karetkę.
- Na linii frontu teraz jest wszystko: naloty awiacji, czołgi, wyrzutnie rakietowe typu Grad. Karetki nie mają taryfy ulgowej. Ostrzały są na porządku dziennym. Nasi paramedycy cały czas ryzykują życiem. Są już ranni i zabici - mówi Anna.
Protokół mówi jasno: jeśli trwają ciężkie walki, personel medyczny musi zaczekać, aż sytuacja się upokoi. W praktyce jednak każdy paramedyk wie - stracona minuta może zaważyć na ludzkim życiu. Do rannych więc często muszą pełznąć, ciągnąc za sobą nosze i apteczkę. Nigdy nie wiadomo, co zastaną na miejscu.
Dopóki konflikt był zamrożony, pacjenci najczęściej mieli rany po snajperskich kulach, rzadziej po odłamkach. - Teraz po zmasowanych ostrzałach można spodziewać się wszystkiego: urwanych lub połamanych kończyn, otwartych ran, urazów wewnętrznych - mówi Anna. - Naszym zadaniem jest wyciągnąć rannego spod ostrzału, okazać pierwszą pomoc i odtransportować do najbliższego szpitala, gdzie pacjentem już zajmą się lekarze - wyjaśnia.
4. Chętnych chcących pomóc jest więcej niż bandaży
Sytuacja na linii frontu robi się coraz bardziej rozpaczliwa. Zaczyna brakować dosłownie wszystkiego.
- Wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, ale zabrakło nam czasu na pełne przygotowanie się do inwazji. Teraz zapasy, które zgromadziliśmy, prawie całe się wyczerpały - mówi Anna.
Do batalionu Szpitalników dołącza coraz więcej ochotników, którzy mogliby ratować życie na linii frontu. Nie ma jednak jak ich wyposażyć nawet w tak podstawowe rzeczy, jak bandaże czy rurki do intubacji, już nie mówiąc o kamizelkach kuloodpornych i hełmach.
- Wiemy, że pomoc z Europy już dotarła na Ukrainę. Problemem wciąż pozostaje logistyka. W wielu miejscach toczą się walki, co uniemożliwia transport. Mamy nadzieję, że w najbliższych dniach problem się rozwiąże. Jest nam bardzo ciężko, ale wierzymy, że wygramy i będzie to koniec Rosji. Napaść na Ukrainę była wielkim błędem - mówi dumnie Anna.
Jeśli chszesz wesprzeć batalion Szpitalników kliknij tutaj.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Rekomendowane przez naszych ekspertów
Skorzystaj z usług medycznych bez kolejek. Umów wizytę u specjalisty z e-receptą i e-zwolnieniem lub badanie na abcZdrowie Znajdź lekarza.