Pielęgniarz o pracy w czasie epidemii koronawirusa. Marcin Wieliczko opowiada, jak pracuje się z pacjentami chorującymi na COVID-19
-Co dostaniemy, jak się to wszystko skończy? Pewnie znowu brawa od ministra zdrowia - mówi Marcin Wieliczko, pielęgniarz z krakowskiego szpitala, i z pewnym zrezygnowaniem zaznacza, że praca po 15 godzin dziennie na nikim już nie robi wrażenia. Dzień w dzień jest ze swoimi pacjentami i walczy o ich zdrowie. Co dostaje w zamian? Postanowił nam o tym opowiedzieć.
1. Marcin Wieliczko o koronawirusie
Polski resort zdrowia zapewnia, że krzywa epidemii w naszym kraju wypłaszcza się. Nie widać tego jednak w statystykach, a w szpitalach wciąż trwa walka o życie pacjentów. Jest ona szczególnie trudna, ponieważ nie ma jednego skutecznego leku na koronawirusa SARS-CoV-2. Dodatkowo codzienne obowiązki medyków bardzo się zmieniły.
Mateusz Gołębiewski, WP abcZdrowie: Jak pandemia koronawirusa zmieniła twoje obowiązki w pracy?
Marcin Wieliczko, pielęgniarz: Mnie pandemia zastała w Krakowie. Pracowałem na dużym bloku operacyjnym, gdzie na sali operacyjnej wprowadzamy pacjenta w stan "kontrolowanej śmierci". Zabezpieczeń zawsze jest sporo.
Na oddziale intensywnej terapii używane były stroje jednoczęściowe, takie jak widzimy najczęściej w mediach. My na bloku takiego sprzętu nie mieliśmy. Najczęściej wkładaliśmy buty blokowe, które są sterylizowane w wysokich temperaturach. Na to dwuczęściowy strój jednorazowy (spodnie i bluza medyczna), duży fartuch operacyjny, taki jak ubierają chirurdzy do zabiegów.
Na głowę zakładaliśmy dwa czepki ochronne – jeden na włosy, drugi okalał nam twarz i szyję. Dodatkowo gogle, maska FP3 oraz przyłbica. Na dłonie trzy, cztery pary rękawiczek. Tak mogliśmy wyjść do pacjenta.
Jak sobie radziliście z tym, że na wynik testu na koronawirusa czeka się kilka dni? Niektórzy pacjenci wymagają przecież natychmiastowej pomocy.
Pacjenci trafiają do nas z dwóch różnych "źródeł". Pierwsza część pacjentów to osoby z oddziałów szpitala, które były przygotowywane do zabiegów planowych. One miały już pobrany wymaz, zazwyczaj trafiały do nas już z wynikiem ujemnym. Tutaj postępowanie było w dużej części jak z każdym innym pacjentem. Chociaż, na wszelki wypadek, do intubacji takich chorych używaliśmy dodatkowej rurki z założonym filtrem lub przyłbic.
Drugi "typ" pacjentów to ci z potwierdzonym wynikiem pozytywnym na COVID-19. Procedura postępowania była jak u wszystkich, którzy trafili do szpitala z zewnątrz – na przykład z wypadków komunikacyjnych. Wiedzieliśmy, że wynik testu na COVID będzie za parę godzin, a ktoś może umrzeć za parę minut, jeśli mu nie pomożemy. Wszystko trzeba było przy takim pacjencie wykonać w kombinezonie i rękawiczkach.
Ja nawet cieszę się, że pacjenci, którymi się zajmowałem na sali pooperacyjnej, mieli dostęp do żył i byli zaintubowani. Wyobraź sobie, że w czterech parach rękawiczek i w wielowarstwowym kombinezonie musisz zrobić precyzyjne wkłucie.
Zobacz także: Pielęgniarka zakażona koronawirusem. Błagała lekarzy, żeby ją ratowali
Jak wyglądał powrót do domu po pracy z zakażonymi pacjentami?
Po wyjściu bezpośrednio od pacjenta z COVID-19 musiałem zdejmować cały kombinezon. Wszystko w dokładnie określonej kolejności, w określonym miejscu (w specjalnej śluzie). Tam też brałem prysznic. Musiałem umyć się cały. Dopiero później mogłem przejść do następnej szatni. Podobnie było, kiedy przychodziliśmy do pracy.
Zdejmowaliśmy swoje prywatne ubrania i przebieraliśmy się w te medyczne, w które zaopatrujemy się sami. Nawiasem mówiąc, powinien je nam zapewnić pracodawca, ale nie ma na to pieniędzy w wielu szpitalach w Polsce. Dalej, ja szedłem na blok, gdzie była druga szatnia – tam przebierałem się w ubrania jednorazowe.
Co myślisz, kiedy widzisz takie przelewy z NFZ, jak ten na 4,25 zł dla pielęgniarki?
Ja muszę powiedzieć, że za oddelegowanie mnie na oddział intensywnej terapii dostałem normalny przelew tj. dodatek w wysokości nieco ponad 300 zł. To nie jest dużo. Ja nie wiem, czy za 300 złotych mam ochotę narażać własne życie i zdrowie.
Jakbym zobaczył przelew na 4 złote, to bym chyba je wypłacił i oddał prezesowi, mówiąc, że proszę dołożyć jeszcze kilka złotych i niech nam kupią paczkę rękawiczek. Tym by zrobili coś lepszego. To jest zabezpieczenie szpitali, które wynika z braków i lat zaniedbań – i mówię to z całą odpowiedzialnością – wieloletniego, regularnego zaniedbywania systemu ochrony zdrowia w Polsce. Dzisiaj zbieramy żniwa 30 lat tych zaniedbań. To jest efekt poglądu, że "kiedyś zrobimy porządek". To jest kukułcze jajo, które podrzucają sobie kolejne rządy. Jak to jajo się rozbije gdzieś po drodze, to zapłacimy za to wszyscy.
Zobacz także: Jakie pieniądze zapowiadało ministerstwo zdrowia dla pielęgniarek i lekarzy?
Wy już za to "płacicie"?
Można tak powiedzieć. Warto podkreślić, że wiele osób pracujących w ochronie zdrowia straciło z dnia na dzień możliwość zarabiania części pieniędzy. Wiele osób miało podpisaną umowę o pracę ze szpitalem państwowym i umowę cywilnoprawną z placówką prywatną.
Odkąd są na oddziałach zajmujących się COVID-19, nie mogą pracować w tej drugiej placówce. Z dnia na dzień utraciły płynność finansową i są na łasce tego, co da państwo. My często widzimy, że system jest zły, ale nie widzimy, jak żyją osoby, które muszą funkcjonować w tym systemie.
Pracownicy ochrony zdrowia pracują po 300 – 400 godzin w miesiącu. Często nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że jest takie zapotrzebowanie. Piętnaście godzin dziennie dwa dni z rzędu? Tu już na nikim to nie robi wrażenia. A co dostaniemy, jak się to wszystko skończy? Pewnie znowu brawa od ministra zdrowia.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Rekomendowane przez naszych ekspertów
Skorzystaj z usług medycznych bez kolejek. Umów wizytę u specjalisty z e-receptą i e-zwolnieniem lub badanie na abcZdrowie Znajdź lekarza.