Wiesław Wiśniewolski wygrał z białaczką. Gwarancji nie było
Pan Wiesław Wiśniewolski dowiedział się od lekarza, że rozpoczynają leczenie, ale nie ma żadnej gwarancji na powrót do zdrowia. Na co usłyszał: A czy jak wyskoczę przez to okno, to będzie gwarancja? Gabinet znajdował się na wysokim drugim piętrze.
Lekarz się tylko uśmiechnął powiedział: Też nie ma! Pan Wiesław podszedł do okna, spojrzał w dół i skwitował: Znaczy trzeba się leczyć! O walce z białaczką opowiada podopieczny Fundacji Przeciwko Leukemii.
WP abcZdrowie: Jak dowiedział się pan o chorobie?
Wiesław Wiśniewolski: Zawsze wiosną robiłem badania. Wszystko było dobrze. Mocny ze mnie gość. Ale tego roku dokuczał mi nieustanny ból stawów. Wtedy myślisz sobie – starość! Nie ma rady
Doszedł też nowy, dziwny objaw. Od jakiegoś czasu budziłem się w nocy potwornie spocony. Cała pościel mokra. Bielizna do zmiany. Pamiętam jak dziś. Sobota, 23 marca. Miałem jechać na imprezę i chciałem zmienić opony. Nagle coś mną zachwiało. Chwilowy zanik pamięci.
Nie wiedziałem jak się nazywam. Córka zawiozła mnie do lekarza i dostałem skierowanie do neurologa. Z głową wszystko ok. Gorzej z wynikami krwi. Zostawili mnie w szpitalu. Miałem tylko 1100 białych ciałek, kiedy norma to minimum 4000. Pamiętam pytanie lekarza: Czy Pan się nie zatruł?
To mogło być zatrucie?
Jestem emerytowanym wojskowym i strażakiem ochotnikiem od 46 lat. Jak film w mojej głowie przewinęły mi się przed oczami takie obrazki: odprawa w starostwie, w powrotnej drodze dym w środku wsi, nie mieliśmy wozu terenowego wyposażonego w aparaty ODO, ale pojechaliśmy tam z kolegą, bo tam przecież ludzie potrzebują pomocy, piaszczysty teren, las i budynki mieszkalne.
Na miejscu zastaliśmy dym, paliły się śmieci, trawa, ściółka i jakieś farby, chemikalia. Dym był bardzo żrący i duszący. Ogień wchodził w las. Udało się, wkrótce nadeszła pomoc. Potem bardzo długo odczuwałem ten duszący dym.
To było jakieś pół roku przed tą sobotą.
Potrzebne były badania, aby się upewnić...
Zapisałem się do poradni przy szpitalu. Zrobili mi badanie szpiku (trzeba to robić, niepotrzebnie ludzie się tego obawiają). Poniedziałek badania, wtorek badania, cały czas niski poziom białych ciałek. W następny poniedziałek zadzwonili, ale ja już wcześniej wiedziałem, że coś nie jest tak.
Całkowicie opadłem z sił. Sam już Boga prosiłem, żeby mnie wzięli do szpitala. Lekarz oznajmił: toksyczne uszkodzenie szpiku. Ostra białaczka szpikowa.
Co z leczeniem? Kiedy się zaczęło?
Leczenie zaczęliśmy od razu. Po pierwszej chemii wyniki szybko poszły do góry. Poczułem się wtedy jak ryba w wodzie. Lekarz wypuścił mnie na tydzień do domu.
Coś zaczęło mnie kusić. Po co wracać? Zamiast po tygodniu wróciłem po dwóch. Pani doktor zapytała, czy mam rodzeństwo, bo kwalifikuje mnie do rodzinnego przeszczepu szpiku. ****
Niestety okazało się, że siostra nie mogła być dawcą. Kolejna kwalifikacja na przeszczep, to już etap w szpitalu przy ul. Banacha. Pomyślałem - nawet dobrze, bo tam podobno specjalizują się w przeszczepianiu szpiku od osób niespokrewnionych.
Po kolejnych badaniach na Banacha - sam już nie bardzo się orientowałem, ile ich było – wpisano mnie podobno na którąś z kolei listę oczekujących na przeszczep. Jak się potem okazało, na tej liście mnie nie było jeszcze po miesiącu po fakcie rzekomego wpisania.
Czyli nie była nawet rozpoczęta procedura poszukiwania dawcy dla mnie, a każda kolejna chemia w moim przypadku, w moim wieku to było obciążenie zagrażające mojemu życiu. Przeszczep był potrzebny natychmiast – to była ostra białaczka szpikowa…
Ot tak sobie zapomnieli wpisać?
Mam nadzieję! Bo w inaczej to tak, jakby ktoś wydał na mnie wyrok śmierci nawet bez powiadomienia mnie o tym. Nie rozpoczęli procedury.
To już za panem! Teraz widać, że pan żyje i czuje się dobrze...
Bo to było tak… Ja w szpitalu, a żona z córkami w tym czasie zamawiały już msze za moje uzdrowienie. Nasz ksiądz proboszcz – Krzysztof, kiedy dowiedział się, że przeszczep rodzinny nie wchodzi w grę, a jedyny ratunek to bliźniak genetyczny i szpik od osoby niespokrewnionej, wyciągnął telefon komórkowy.
Poszperał w nim, poszukał i zadzwonił do Medigenu. Ja w tym czasie miałem kolejną chemioterapię. Wszystko przez opieszałość w przesyłaniu dokumentacji, tak jakby ktoś specjalnie chciał opóźnić procedurę.
Nie mogłem nic zrobić – umierałem, człowiek leczony w oddziale jest ubezwłasnowolniony, leży pod kroplówkami i nic nie może… Gdyby nie to, miałbym darowaną tę chemię. Szczęśliwie biurokracja nie pozbawiła mnie życia.
Trudno choremu poruszać się w tych procedurach?
Tak właśnie było! Napisałem prośbę o przekierowanie zlecenia do Medigenu, nie obyło się oczywiście bez problemów – próbowano mnie zniechęcić, ale straciłem zaufanie do ludzi, którzy wiedzieli ile mam lat i jaką chorobę i nawet nie rozpoczęli procedury, mając wiedzę na temat tej choroby. W ciągu tygodnia dobrano mi dawcę, Polaka. Mój dawca Roman też jest wojskowym.
Poznał pan dawcę?
To było podczas Zjazdu Dawców w Szczecinku. Wiedziałem, że właśnie wtedy nastąpi spotkanie, być może moje. Co ja się w tych ludzi nawgapiałem! Aż głupio! Wchodzą na salę. A ja patrzę! Tylko wiedziałem, że to mężczyzna.
Widziałem film z poprzedniego zjazdu. Moment spotkania był tak poruszający, że teraz byłem coraz bardziej zdenerwowany. Spotkanie miało odbyć się na scenie. Wywoływali najpierw dawców. Jak mnie wywołali, to prawdę powiedziawszy nie wiedziałem, aż do momentu kiedy stanąłem przed nim.
Okazało się, że z Romanem siedzieliśmy przy stole poprzedniego wieczora niedaleko siebie. Spoglądaliśmy w swoją stronę i pewnie on też myślał sobie, czy ja to nie mi oddał szpik... Niby jestem twardy, ale to był dzień, który zupełnie mnie rozkleił.
Co tam gadać! W sumie miałem pięć chemioterapii. Szósta była przed przeszczepem. Przeleżałem ponad 200 dni w szpitalach. Teraz mam 62 lata lub dwa lata licząc od przeszczepu.
Czy ma pan jakieś rady dla innych z pozycji całkiem zdrowego człowieka?
Mogę powiedzieć, że trzeba słuchać lekarzy. Dbać o siebie, dobrze się odżywiać. Nie nadwyrężać organizmu. Nie siadać w przeciągach…
Pamiętam w szpitalu był jeden chory, odwiedzili go koledzy. Chcieli pograć w karty. Okno było otwarte i pech chciał, że ten chory usiadł w przeciągu, przeziębił się. Niestety nie przeżył.
Koleżanka z sali obok, podczas chemioterapii wychodziła po zakupy… nie przeżyła. Kolejne głupie przeziębienie. Trzeba być też silnym psychicznie.
Obok na sali leżała młoda kobieta, traktowała mnie nawet jak psychologa, po operacji jednak nie do końca wierzyła, że z tego wyjdzie. Napisała do mnie dziwnego smsa: Spotkamy się jeszcze w lepszym świecie... Niebie. Przestraszyłem się, skasowałem go, a ona umarła.
Ważne, żeby mieć przy sobie bliskich w takich momentach...
Tak naprawdę wszystkim opiekowały się żona Alina i córki Agata i Ewa. Pośredniczyły w kontaktach ze szpitalem, z lekarzem prowadzącym. Zamawiały msze w intencji mojego wyzdrowienia.
Jak się wraca do życia po przeszczepie?
Pierwszy etap po przeszczepie to całkowity powrót do beztroskiego życia. Znowu zaliczyłem 70 wyjazdów do pożaru. Jednak organizm dał o sobie znać. Zapadłem na zapalenie płuc, teraz znacznie zwolniłem. Tak trzeba!
Kiedyś byłem samowystarczalny. Wszystko przy domu robiłem sam. Cały czas byłem w biegu. Ciężko przełączyć się na wolniejszy tryb życia. Rok mi to zajęło...
Potrzebujesz konsultacji z lekarzem, e-zwolnienia lub e-recepty? Wejdź na abcZdrowie Znajdź Lekarza i umów wizytę stacjonarną u specjalistów z całej Polski lub teleporadę od ręki.