Dwa razy uciekł rakowi prostaty. "Lekarz uczciwie przyznał, że nie wie, jak mi pomóc"
Według danych NFZ w Polsce na raka prostaty zapada co roku nawet 18 tys. mężczyzn. Pięć lat temu jednym z nich był dziś 63-letni Artur Szczytowski. W rozmowie z WP abcZdrowie opowiada o tym, jak doszedł do diagnozy, jak wyglądało jego leczenie, dlaczego poczuł, że system ochrony zdrowia i ubezpieczeń go zawiódł, i dlaczego zdecydował się na napisanie książki.
W tym artykule:
O raku prostaty. Rozmowa z Arturem Szczytowskim
Aleksandra Zaborowska, WP abcZdrowie: Pięć lat temu przyszła do pana diagnoza: rak prostaty. Od czego to wszystko się zaczęło?
Artur Szczytowski: Zaczęło się od niskiego poziomu testosteronu. Zgłosiłem się z tym do lekarza endokrynologa. Pozostawałem pod jego opieką przez kilka lat. W którymś momencie badania kontrolne wykazały zawyżony wynik PSA (antygenu sterczowego – przyp. red.). Wtedy lekarz zlecił już dodatkowe badania, m.in. USG prostaty. One wykazały, że raka na razie jeszcze nie ma, ale trzeba obserwować. Na każdej kolejnej kontroli PSA było coraz wyższe – może nie dramatycznie, ale zdecydowanie zbyt wysokie. Wtedy zdiagnozowano już raka prostaty, który "wykluł się" dopiero po roku od pierwszych pogłębionych badań.
Czyli nie było żadnych objawów?
Jedynym objawem były pewne zaburzenia w oddawaniu moczu, które wielu mężczyzn w wieku średnim bierze już za pewnik. Wiedzą, że na pewnym etapie życia problemy z prostatą mogą się pojawić, nie diagnozują ich, widzą w nich nieodłączną część starzenia się. Oprócz tego objawu nie działo się ze mną nic niepokojącego.
A więc, gdyby nie regularne badania, mógłby pan tego raka w ogóle nie wykryć – aż do momentu, kiedy stałby się bardzo rozwinięty i mogłoby być za późno na skuteczne leczenie.
Zdecydowanie.
Ta profilaktyka właściwie mogła uratować panu życie. Zawsze był pan taki przykładny, jeśli chodzi o badania?
Muszę przyznać, że tak. Miałem w nawyku wykonywanie regularnych badań, chodzenie do lekarzy. Nie zdarzało mi się tego zaniedbywać, ale wiem, że wiele osób podchodzi do tego zupełnie inaczej. Nie mają czasu, nie chce im się. Myślą, że dopóki nic złego się nie dzieje, to ich to nie dotyczy. Albo zupełnie irracjonalnie argumentują: "nie będę się badać, bo jeszcze mi coś znajdą".
A finalnie to u pana znaleźli. Pamięta pan, co pan czuł, kiedy przyszła diagnoza?
W książce napisałem, że czułem lęk i strach, a to dwie różne rzeczy. Strach dotyczył przede wszystkim tego, że umrę i przychodził falami. Lęk towarzyszył mi cały czas, był takim uogólnionym poczuciem stałego napięcia. Mam za złe ochronie zdrowia, zarówno prywatnej, jak i państwowej, że praktycznie nie istnieje coś takiego jak wsparcie psychologiczne, a mówimy jednak o chorobie onkologicznej. Nikt nie zaproponował mi spotkania z psychologiem, ani po diagnozie, ani po zabiegu. Nikt nie poinformował mnie o tym, że w ogóle jest taka możliwość. Zostałem pozostawiony sam sobie.
Na oddziale nie było psychologa?
Nie. A jeśli był, to nie miałem szansy go spotkać. Nie zabiegałem o to, bo byłem już wtedy pod opieką swojego terapeuty, ale oczywiście, musiałem za niego sam zapłacić, sam go znaleźć. Ale wsparcie psychologiczne to nie tylko psycholog, to też empatia lekarzy. Wielu jej nie miało, traktowali mnie jak "kolejną głowę do odhaczenia", nie poświęcali uwagi, czasu, nie próbowali mnie zrozumieć. Do lekarzy trzeba mieć szczęście.
Brakowało im tej cechy? A może po prostu nie mieli czasu, bo system nie pozwalał poświęcić go więcej jednemu pacjentowi?
Mam wrażenie, że w procesie edukacji tych lekarzy nikt nie znalazł miejsca na podkreślenie, że rozmowa z pacjentem to jeden z bardzo istotnych elementów. Oczywiście, można powiedzieć, że najważniejsze to, żeby leczyli. Ale nie można pacjenta z rakiem zostawiać w poczuciu bezsilności, poczuciu, że właściwie to nie wie, czy będzie dobrze czy niedobrze, nie wie, co ma robić i jakie kolejne kroki podjąć.
Poinformowano mnie, że mam dwie możliwości zabiegów: laparoskopowy lub robotem da Vinci. Nie powiedziano mi jednak, gdzie mogę je wykonać, jaki lekarz mógłby się tego podjąć. Poszukiwania szpitala i lekarza, który miał przeprowadzić najważniejszą operację w moim życiu, spadły wyłącznie na mnie samego. A ja chciałem, żeby ktoś kompetentny mi powiedział: "proszę iść do tego pana, on jest specjalistą w tej dziedzinie". Szukanie po omacku, po opiniach z internetu, lekarza, który zoperuje nowotwór, to dramat i ogromny stres. Nikt nie przeprowadził mnie przez ten proces, nie zaopiekował się mną. Zostawiano mnie z suchymi faktami i "radź sobie sam".
Nie było w tym procesie ani jednego lekarza, który wykazałby się empatią?
Była świetna lekarka, urolog, na którą trafiłem. Tylko ona tak wrażliwie potrafiła wczuć się w moją sytuację. Ale i lekarz, który przeprowadzał mój zabieg, poświęcił mi dużo czasu, żeby wyjaśnić wszystkie aspekty leczenia, na co powinienem się nastawić.
Otrzymał pan dwie możliwości: laparoskopia lub operacja robotem da Vinci. Dlaczego finalnie zdecydował się pan na zabieg z pomocą robota?
Miałem to szczęście w nieszczęściu, że mój brat jest lekarzem. Wyjaśnił mi, że jeśli robić zabieg, to tylko robotem. Rekonwalescencja po laparoskopii mogła zająć nawet rok. Po robocie – dwa miesiące. Dla mnie to była bardzo duża różnica, bo bycie niesprawnym i bezczynnym to dla mnie koszmar. Warto jednak podkreślić, że zabieg laparoskopowy był jedynym rozwiązaniem, które zaoferowano mi na NFZ. Pięć lat temu operacje robotem da Vinci właściwie nie były jeszcze dostępne na Fundusz. Musiałem za nią zapłacić.
Jakie to były kwoty?
Niemałe, bo ceny w prywatnych warszawskich szpitalach oscylowały wokół 40-50 tys. zł. Nie ukrywam, na początku pomyślałem, że szkoda pieniędzy, skoro mogę się poddać innemu zabiegowi na NFZ. Ale z drugiej strony, czy 50 tys. zł to duża kwota w zamian za powrót do zdrowia? Laparoskopia nie tylko wyłączyłaby mnie z życia na rok, ale też trwale zrujnowałaby mój komfort życia, bo np. właściwie zupełnie pozbawiłaby mnie sprawności seksualnej. No i oczywiście, czas oczekiwania wynosił kilka miesięcy.
W książce pisze pan, że całe życie odprowadzał składki, a gdy pojawiła się potrzeba, ani NFZ, ani ZUS, nie stanęły na wysokości zadania.
Zgadza się. Rak prostaty jest pierwszym co do częstotliwości występowania nowotworem męskim w Polsce, a NFZ oferował wtedy jedynie leczenie, które może i skutecznie zwalczyłoby nowotwór, ale pozostawiłoby pacjenta w pewien sposób "okaleczonego" do końca życia.
Jeśli chodzi o ZUS, zakwestionowano moje prawo do wypłaty zasiłku chorobowego. To wszystko działo się "w środku" mojej choroby. Spóźniłem się kilka dni z opłatą ostatniej składki, co później próbowałem wyjaśnić w Zakładzie. Bezwzględnie odebrano mi prawo do szybkiego uzupełnienia składki, nie przyjęto mojego wyjaśnienia, że jestem w trakcie leczenia potencjalnie śmiertelnej choroby. A to były kwoty rzędu 1400 zł, zasiłek za dwa miesiące!
Odpuścił pan w końcu?
Nie, poszedłem do sądu.
Dla zasady?
Tak, bo o pieniądze przecież nie chodziło (śmiech). Sprawa o te grosze toczyła się cztery lata, ale ja, jak już się zawezmę i coś sobie postanowię, to muszę doprowadzić to do końca.
Z chorobą było tak samo? Wszedł pan w tryb działania?
Myślę, że tak, bo zawsze w pierwszej kolejności szukam rozwiązań. Znalazłem szpital, zapisałem się na zabieg, a potem stosowałem do zaleceń. Nie ukrywam jednak, że moja rodzina stanęła na wysokości zadania i stworzyła mi cieplarniane warunki do zdrowienia. To ja zawsze ogarniałem wszystko: gdy żona postanowiła, że bardzo zależy jej na karierze, zostałem z córką, zajmowałem się domem, a nocami prowadziłem swoją firmę. Po diagnozie role się zamieniły: żona wzięła na siebie właściwie wszystko. To pokazało mi też, że świat się nie zawali, jeśli nie ogarnę wszystkiego sam. Co więcej, zrozumiałem, że aby zadbać później o rodzinę, muszę najpierw zadbać o siebie.
Zdecydował się pan na zabieg. Co było dalej?
Pierwsze tygodnie były trudne. Ból, ograniczona mobilność. Miałem w tym wszystkim jednak trochę szczęścia, bo faktycznie rekonwalescencja trwała tyle, ile przewidywano. To nie tak, że po dwóch miesiącach byłem jak nowo narodzony. Myślę, że efekty operacji odczuwałem jeszcze nawet przez rok po zabiegu, ale znacznie mniej uciążliwe, rzadsze.
A potem, jak pisze pan w książce, znowu okazało się, że poziomy PSA rosną.
Tak, pomału, stopniowo, ale rosły. I widzi pani, tu znowu powiem, że do lekarzy trzeba mieć szczęście. Trafiłem do takiego, który uczciwie przyznał, że nie wie, jak mi pomóc, ale ma kolegę, który specjalizuje się w takich przypadkach. Jeszcze w mojej obecności wykonał telefon, opisał przypadek. Zaproponowano mi naświetlanie, tym razem już na NFZ. Cały cykl trwał dwa miesiące. Pomogło. Od tego czasu jest, nie zapeszając, dobrze.
W całym tym procesie raczej miał pan to szczęście do lekarzy czy nie?
Uważam, że tak, chociaż trafiali się różni. Był specjalista, który gorąco zachęcał mnie do wykonania konkretnej odmiany biopsji. Ja należę do osób, które muszą każdy temat zgłębić samodzielnie, skonsultować, uzyskać drugą opinię. Wyszło na to, że ta biopsja może być dla mnie nie tylko niezwykle inwazyjna, ale też mało skuteczna. Na tamtym etapie mogła w ogóle nie wykryć raka i odesłano by mnie do domu z fałszywym poczuciem spokoju. Pan doktor był gotów zapisać mnie na ten zabieg właściwie "na już". Nie zdecydowałem się. Miałem podejrzenie, że ktoś chce na mnie po prostu zarobić, a nie realnie mi pomóc.
Skąd pomysł na książkę? Miała być swego rodzaju terapią? Pamiętnikiem z choroby, żeby zrzucić z siebie emocje?
Być może po części, ale wie pani, co mnie najbardziej zdziwiło? Że kiedy dostałem diagnozę i zacząłem czytać o tej chorobie, nie znalazłem żadnej pozycji opowiedzianej z perspektywy pacjenta. Same źródła medyczne, z perspektywy lekarza, metody leczenia, rokowania, opisy całej tej technicznej strony. A ja bardzo chciałem się dowiedzieć po ludzku, co ze mną będzie. Jak się będę czuł, jak będą wyglądały te zabiegi, jak to wpłynie na moje życie. Stwierdziłem, że wypełnię tę lukę, żeby kolejna osoba, która będzie się z tym zmagać, nie czuła się w tym tak zagubiona i osamotniona.
Rozmawiała: Aleksandra Zaborowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Źródła
- NFZ
Treści w naszych serwisach służą celom informacyjno-edukacyjnym i nie zastępują konsultacji lekarskiej. Przed podjęciem decyzji zdrowotnych skonsultuj się ze specjalistą.