Ma raka piersi w czwartym stadium. Walczy z bezdusznym systemem
Diagnozowanie raka piersi u Kasi Słomińskiej z Warszawy trwało siedem miesięcy. Dziś jest po obustronnej mastektomii, usunięto jej też macicę i jajniki, przez co w wieku 39 lat zmaga się z przedwczesną menopauzą.
"Nie zapaliła mu się żadna czerwona lampka"
Gdy pod koniec 2022 roku 37-letnia wówczas Kasia Słomińska z Warszawy wyczuła w piersi zgrubienie, początkowo była przekonana, że to zastój mleka. Była młodą mamą i od kilku miesięcy odciągała pokarm dla synka Stasia.
Jej przypuszczenia potwierdziło badanie USG, a także wezwana do domu doradczyni laktacyjna, która pokazała, jak używać laktatora i w jakich pozycjach najlepiej ściągać mleko. Nic jednak nie pomagało, a w lewej piersi wciąż znajdował się wyraźnie twardszy obszar.
- Gdy dotykałam tego miejsca, miałam wrażenie, że jest sztywne, jakbym miała tam implant. Lewa pierś nie spłaszczała się tak, jak prawa, nawet jak leżałam na plecach - opowiada Kasia w rozmowie z WP abcZdrowie.
Sprawdziliśmy warszawskie SOR-y
W poszukiwaniu ratunku trafiła do ginekologa. Lekarz bez zbędnych rozważań od razu założył, że problemem jest zastój. Przepisał tabletki na zatrzymanie laktacji. - Nie zapaliła mu się żadna czerwona lampka, nie zasugerował, abym poszła do onkologa, skoro zmiana w piersi jest od miesięcy - mówi Kasia.
Gdy tabletki nie pomogły, młoda mama ponownie umówiła się na USG. Badanie wykazało BI-RADS-3 - zmianę prawdopodobnie łagodną i mającą bardzo małe ryzyko złośliwości (poniżej 2 proc.). Kasia została ponownie odesłana do ginekologa, który przepisał jej antybiotyk. Tymczasem zmiana wciąż się powiększała.
- Miałam wrażenie, że to twarde miejsce w piersi rośnie w oczach z tygodnia na tydzień, a lekarze to ignorowali i leczyli mnie na to, na co nie powinni. Na tej diagnostyce straciłam siedem miesięcy - wspomina.
Chirurg onkologiczny dr Paweł Kabata potwierdza, że kobiety ciężarne oraz karmiące są bardzo trudną pod względem diagnostycznym grupą pacjentek. - Piersi w tym czasie są mocno pobudzone przez hormony i na USG nie zawsze widać ich poszczególne warstwy. To może utrudniać i opóźniać diagnostykę. W czasie karmienia piersią zmiany mogą się pojawiać nagle i szybko rosnąć - zarówno zastoje, jak i zmiany lite, czyli guzy. Czasem są łagodne, np. gruczolaki laktacyjne, czasem to nowotwory złośliwe - wylicza ekspert w rozmowie z WP abcZdrowie.
- Niestety, wciąż pokutuje przekonanie, że w czasie karmienia nie robi się USG, bo i tak nic nie wyjdzie. To nieprawda, bo choć często jakość obrazowania jest niewystarczająca, to u dużej grupy pacjentek da się badanie wykonać - dodaje.
Co powinno zaniepokoić? Zdaniem dra Kabaty zmiany, które nie znikają w ciągu miesiąca mimo podjętego leczenia. - Jeśli mam pacjentkę np. z ropniem laktacyjnym, który nie ustępuje po miesiącu leczenia, wdrażamy diagnostykę onkologiczną, by wykluczyć chorobę nowotworową - podkreśla.
"Znów system mnie zawiódł"
W kwietniu 2023 roku zaniepokojona brakiem efektów leczenia Kasia trafiła do innej lekarki. Ginekolożka zaproponowała biopsję zmiany. - Na wynik czekałam sześć tygodni. Denerwowałam się, ale wciąż wierzyłam, że to nie rak - mówi kobieta.
Przeświadczona o tym, że nic jej nie będzie, po odbiór wyniku pojechała sama. Diagnoza, którą usłyszała w gabinecie, wywróciła jej świat do góry nogami: DCIS (rak przewodowy in situ), czyli nieinwazyjny typ raka piersi, w którym nieprawidłowe komórki znajdują się tylko w przewodach mlecznych i nie naciekają otaczających tkanek.
- To był szok. Usiadłam na schodach i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do chłopaka i siostry. Tego samego dnia trafiłam do szpitala z Breast Cancer Unit, czyli ze specjalistycznym centrum kompleksowej opieki nad pacjentkami z rakiem piersi. Weszłam zapłakana, recepcjonistka przytuliła mnie i umówiła do onkologa na następny dzień - wspomina.
Na wizycie lekarz zapowiedział, że straci lewą pierś. - Mój rak był w stadium zerowym. Początkowo myśleliśmy, że wystarczy samo usunięcie zmiany. Dopiero w trakcie operacji okazało się, że jest przerzut do węzła chłonnego, czyli rozsiew. A skoro tak, to powinnam mieć wcześniej podaną chemię - mówi.
- Znów system mnie zawiódł. To była seria bardzo trudnych informacji. Co chwilę było gorzej. Byłam rozczarowana, rozpaczałam - dodaje.
Kasia weszła w tryb zadaniowy. Umówiła kilka konsultacji, zrobiła badania genetyczne i z myślą o kolejnym dziecku w przyszłości zabezpieczyła płodność, oddając do banku komórek jajowych swoje komórki. Rozpoczęła chemioterapię z immunoterapią. Leczenie przebiegało pomyślnie przez dwa pierwsze miesiące.
- Któregoś dnia dostałam wysokiej gorączki. Leki obniżały ją tylko na chwilę. Byłam bardzo zmęczona, nie myślałam logicznie, ale bagatelizowałam to. Tumaczyłam sobie, że przecież mam małe dziecko, więc nic dziwnego, że nie mam siły - opowiada.
W końcu trafiła na SOR. W ciągu wielu godzin czekania na korytarzu jej skóra zrobiła się żółta. Miała mdłości. Gdy trafiła na oddział, jej stan drastycznie się pogorszył.
- Byłam półprzytomna, zapominałam znaczenia słów, podobno mówiłam dziwnym głosem. W końcu dostałam drgawek - mówi.
Lekarze podejrzewali przerzuty nowotworu do mózgu. Dopiero dokładne badania wykazały, że Kasia ma ostrą toksyczną niewydolność wątroby spowodowaną chemio- i immunoterapią. W szpitalu spędziła kolejne dwa tygodnie.
"Wkurzające" ulotki
Kilka miesięcy później, w maju 2024 roku, równo rok od diagnozy, Kasia świętowała remisję choroby. Przyznaje jednak, że nie umiała w pełni cieszyć się z tej chwili. - To był dziwny czas, bo trudno mi było uwierzyć, że wszystko jest OK. Wróciłam do normalnego spokojnego życia - opowiada.
Nie na długo. Już pół roku później badanie PET wykazało przerzuty do węzłów chłonnych i jamy brzusznej, a USG - zmiany w jajniku. Kasia wspomina, że nie miała żadnych niepokojących objawów.
Niedługo później przeszła histerektomię z ooforektomią, czyli chirurgiczne usunięcie macicy i jajników, a następnie radioterapię, bo komórki nowotworowe wykryto jeszcze w kilku węzłach chłonnych. Okazało się, że nowotwór zmutował na HER2 dodatni.
- Po usunięciu macicy i jajników dostawałam w szpitalu ulotki, w których przekonywano, że pacjentki po tej operacji nadal są kobietami… Wkurzało mnie to, bo to przecież oczywiste, o czym tu przypominać? - burzy się Kasia.
Gdy pytam, jak zniosła psychicznie tak radykalną operację, odpowiada szczerze, że cieszyła się, że jej leczenie poszło do przodu. Choć, jak dodaje, pierwsza wizyta kontrolna odbywająca się na oddziale ginekologiczno-położniczym była dla niej bolesna. - Wiedziałam, że nie będę mieć więcej dzieci, a tam pełno maluszków. Bardzo mnie to poruszyło. Siedziałam i płakałam - wspomina.
Sytuacja była tym trudniejsza, że wraz z wycięciem macicy i jajników Kasia, będąc po trzydziestce, doświadczyła przedwczesnej menopauzy. Pojawiły się uderzenia gorąca, sucha skóra, spadek libido. Przyznaje jednak, że spodziewała się, że będzie "dużo gorzej".
Co więc w czasie leczenia było dla niej najtrudniejsze? Gdy zadaję to pytanie, energiczna i kipiąca pozytywnymi emocjami Kasia po raz pierwszy na moment milknie. Chwilę się zastanawia i odpowiada: brak kontroli.
- Nagle pojawiła się choroba, której nie mogę kontrolować. Musiałam nauczyć się innego myślenia, krótkoetapowego - mówi. - Teraz zauważam, co jest w życiu istotne: moje zdrowie, dziecko, relacje, które są niezwykle ważne w czasie kryzysu.
"Dalej jestem OK"
Kilka tygodni temu Kasi usunięto drugą pierś. Coś, co dla wielu kobiet staje się życiową skrzętnie ukrywaną przed oczami postronnych tragedią, dla niej było przyczynkiem do tego, by dać siłę innym chorym. Kasia dumnie zapozowała bez koszulki, publikując odważne zdjęcia na Instagramie.
- Gdy byłam przed mastektomią, szukałam zdjęć innych kobiet i znajdowałam tylko takie, które bardziej mnie dołowały. Brakowało ładnych fotografii. Myślę, że gdybym je znalazła przed operacją, byłoby mi łatwiej. I wiem, że moje zdjęcia sprawiają, że łatwiej jest innym dziewczynom, które to czeka. To też mój manifest: dalej jestem OK - podkreśla.
Na instagramowym koncie Kasi, trochę przewrotnie, jako pierwszy przypięty jest filmik z napisem "rokowania przy moim raku: 12 proc. na przeżycie pięciu lat". Kasia jednak w rokowania nie wierzy i podkreśla, że onkolodzy to nie wróżbici i nie przewidzą, ile komu zostało życia.
- Wszystko jest dynamiczne, każdy pacjent jest inny, ma inną sytuację, onkologia szybko się rozwija. Niestety, wciąż zdarzają się lekarze, którzy mówią pacjentom: rokowanie jest złe, zostały panu czy pani trzy miesiące życia. Dla mnie to szokujące - mówi dobitnie.
Na swoim koncie ma hasło "Kombinuję, jak żyć długo i szczęśliwie".
- Bo ja nie czuję, że walczę z rakiem, raczej z bezdusznym systemem, ograniczonym przez różne możliwości finansowania. Jak usunięto mi chorą pierś, nie należała mi się immunoterapia, bo powinna być wprowadzona przed operacją. Musiałam zmienić ośrodek, by ją dostać. Pacjentki są w programie lekowym, coś gorzej działa, przeskakują na inny i nie mają możliwości powrotu do poprzedniego, nawet jeśli byłoby to dla nich korzystne - tłumaczy.
Obecnie Kasia jest w trakcie dalszej diagnostyki. W jej ciele znów wykryto podejrzane zmiany i trzeba sprawdzić, czy to kolejny przerzut. Z charakterystyczną dla siebie werwą sygnalizuje jednak, że na co dzień nie ma czasu na zamartwianie się, bo ma mnóstwo zajęć: opieka nad kilkuletnim Stasiem, kolejne wizyty lekarskie i praca. Z zawodu jest psychoterapeutką i od pewnego czasu wróciła do udzielania konsultacji online.
Marzenia?
- Żyć długo i szczęśliwie. Realizować się, pojeździć po świecie. Odprowadzać Stasia do przedszkola, potem do szkoły i na studia. A potem iść do pracy. Takie mam plany - kończy.
Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Treści w naszych serwisach służą celom informacyjno-edukacyjnym i nie zastępują konsultacji lekarskiej. Przed podjęciem decyzji zdrowotnych skonsultuj się ze specjalistą.