Badanie nic nie wykazało. Potem Jola usłyszała druzgocącą diagnozę
- Chciałabym móc znów żyć pełnią życia – pójść na koncert, wybrać się w góry. Marzę o powrocie do codzienności, w której mogę być aktywna, obecna i spełniona - mówi Jolanta Kochel-Karakulska, u której zdiagnozowano nieoperacyjny nowotwór trzustki. W Polsce możliwości leczenia się skończyły, ale 54-latka się nie poddała i znalazła lekarza, który zgodził się ją zoperować. Jednak koszt zabiegu jest ogromny, a czas na zebranie pieniędzy mija w poniedziałek.
Zaczęło się niewinnie. Pierwsze symptomy choroby u 54-letniej Jolanty Kochel-Karakulskiej pojawiły się w styczniu tego roku.
- Odczuwałam delikatne ukłucia na wysokości przepony. Trochę to przypominało bolesną kolkę. Ale podkreślę, że nie zdarzało się to często. Nie przejmowałam się tym, ale wspomniałam o tym objawie podczas rutynowej kontroli u lekarza. Usłyszałam, że skoro nigdy nie miałam wykonywanej gastroskopii, to powinnam ją zrobić - mówi w rozmowie z WP abcZdrowie Jolanta Kochel-Karakulska.
Badanie, które nie wykazało żadnych nieprawidłowości
- Usłyszałam, że wyniki są książkowe. Z tego też powodu kłucie, które mi doskwierało, zrzuciłam na karb stresu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że był to objaw nowotworu. Chcę też wspomnieć, że zawsze dbałam o badania diagnostyczne. Regularnie robiłam morfologie, badanie moczu, a gdy pojawiały się jakieś niepokojące objawy, to zawsze wykonywałam badania, aby zweryfikować czy to coś poważnego - opowiada.
Jednak ból się nasilał. - Były momenty, że nie mogłam funkcjonować bez tabletek. Stwierdziłam, że coś musi być na rzeczy i umówiłam się na USG jamy brzusznej. 19 lutego stawiłam się u lekarza, gdzie usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę - "coś tam jest i trzeba to szybko zdiagnozować, bo to nie jest małe" - wspomina 54-latka.
To "coś" okazało się złośliwym nieoperacyjnym nowotworem trzustki. - To rak o najgorszym rokowaniu. Ziemia usunęła mi się spod nóg. Na taką diagnozę nikt nie jest przygotowany. Byłam w szoku, bo przecież regularnie się badałam. Jednak najgorsze było jeszcze przede mną. Podczas komisji onkologicznej - kolokwialnie mówiąc - posypano mnie garścią popiołu. Gdybym potem nie dostała pomocnej dłoni, to nie wiem, jakby się to skończyło. Na komisji nie było chirurga, a ordynator powiedział, że mam bardzo " trudnego raka" i może mi zaproponować jedynie chemioterapię. Nawet nie miałam komu zadać pytania o nieoperacyjność tego nowotworu. A właśnie to jest podstawą mojej dramatycznej sytuacji i fakt, że zajęta jest głowa trzustki. Wyszłam stamtąd i się popłakałam - relacjonuje.
Dzięki pomocy koleżanki Jolanta trafiła do innego szczecińskiego szpitala. - W Zachodniopomorskim Centrum Onkologii wreszcie poczułam się zaopiekowana. Od razu założono mi port naczyniowy i wdrożono chemie. Wiele cykli już za mną, każdy kolejny utrudnia mi funkcjonowanie, a dalsza skuteczność tej terapii jest wielką niewiadomą. Po ostatniej kontroli obrazowej dowiedziałam się, że chirurdzy wciąż są bezradni. Natomiast ryzyko rozsiania raka wzrasta z każdym dniem, przybliżając mnie do fatalnych statystyk, o zaledwie kilku miesiącach życia - tłumaczy kobieta.
Nadzieja na wyzdrowienie
Jest nią operacja w rekomendowanym ośrodku Botton-Champalimaud Pancreatic Cancer Center w Lizbonie. - Niestety w Polsce nikt nie chciał się jej podjąć, a szukałam wszędzie. Byłam na kilku konsultacjach, każdy odmawiał. Operację zgodził się przeprowadzić profesor Markus Büchler, który jest światowej sławy specjalistą z chirurgii przewodu pokarmowego oraz transplantologii, a szczególnie znany jest z pionierskich operacji trzustki. Gdy zapytałam, ile wykonał operacji pacjentom, którzy są w tak trudnej sytuacji, jak ja, to odpowiedział, że 500. Ciężko mi by było znaleźć lepszego specjalistę. Nie mam przerzutów, więc ta operacja to moja szansa na życie. Jednak jej koszty są ogromne - podnosi Jolanta.
Operacja i pobyt w szpitalu w Lizbonie to koszt 450 tysięcy złotych. - Mam czas do poniedziałku, aby zebrać pieniądze, ponieważ operacja została zaplanowana na 15 lipca. Nie jestem w stanie zrobić tego sama, więc musiałam założyć zbiórki. Na portalu siepomaga, stronie Fundacji Onkologicznej Rakiety i Fundacji Słoneczko. To dla mnie jedyny ratunek i szansa na dalsze życie. Oprócz tego przyjaciele organizują na moją rzecz różnego rodzaju licytacje. Każdy pomaga jak może. Chciałabym móc znów żyć pełnią życia – pójść na koncert, wybrać się w góry. Marzę o powrocie do codzienności, w której mogę być aktywna, obecna i spełniona — jako nauczycielka, żona i mama. Dlatego proszę o pomoc. Liczy się każda złotówka - podsumowuje.
Treści w naszych serwisach służą celom informacyjno-edukacyjnym i nie zastępują konsultacji lekarskiej. Przed podjęciem decyzji zdrowotnych skonsultuj się ze specjalistą.