Po trzydziestce miał już wykończoną trzustkę. "Z picia zrobiliśmy religię"
Dziś nie pije, ale jeszcze kilka lat temu był wysokofunkcjonującym alkoholikiem i kłamał jak z nut, żeby tylko ukryć swój problem. - Stawiałem butelki na skrzynce elektrycznej. Kiedy ona szła do łazienki, otwierałem drzwi wejściowe, wypijałem na klatce duszkiem dwie setki i wracałem - wspomina Wojciech Wolak w rozmowie z WP abcZdrowie.
Karolina Rozmus, dziennikarka Wirtualnej Polski: "Trzeźwy alkoholik od 2018 roku, coach i mentor". Taka informacja pojawia się na twojej stronie internetowej...
Wojciech Wolak, "coach od wódki": Urodziłem się na Podkarpaciu, studiowałem w Krakowie, za miłością pognałem do Warszawy, a potem do Gdańska, myśląc, że mogę też uciec od alkoholu. Dziś mieszkam w małej miejscowości w Wielkopolsce, a niedawno obchodziłem szóstą rocznicę bez alkoholu.
Zanim stałeś się coachem i mentorem, byłeś wysokofunkcjonującym alkoholikiem (HFA ang. high-functioning alcoholics)?
Zgodnie z definicją termin ten odnosi się do osób uzależnionych od alkoholu, które przez społeczeństwo nie są w taki sposób odbierane. Wszyscy chyba mamy w głowie taki stereotypowy wizerunek alkoholika: osoba brudna, bełkocząca, stojąca pod sklepem, czasem w kryzysie bezdomności. HFA nie wpisują się w ten obraz. Są zadbani, zamożni, zajmują stanowiska, jeżdżą na wakacje, w ich domu nie ma fizycznej przemocy.
Mam jednak problem z tym terminem. Bo brzmi ładnie, dając alkoholikowi oręż pod postacią iluzji, zaprzeczenia. Prawdopodobnie na terapię trafi późno albo nigdy tam nie trafi, bo przecież jest "wysokofunkcjonujący". W domyśle: świetnie sobie w życiu radzi, mimo że spożywa alkohol.
Tymczasem takim samym alkoholikiem jest osoba pijąca denaturat na dworcu, jak ten, który pije brandy za kilka tysięcy złotych. Przychodzą do mnie sommelierzy i przekonują, że nie są alkoholikami, bo piją wino za kilkaset złotych. A kiedy skrzynka wina z drugiego końca świata się kończy, to ten właśnie sommelier znajdzie w domu piwo za 3 zł i też je wypije.
Bo chodzi o etanol, ten sam, co jest w winie, denaturacie, brandy czy płynie do spryskiwaczy.
A jaka jest twoja historia?
Dużo piłem w czasie studiów, piliśmy wszyscy. Gdy mieliśmy po 25 lat, nagle zauważyłem, że oni już nie piją. A ja piję dalej. To był pierwszy red flag.
Kiedy moja choroba alkoholowa była w największym rozkwicie, mieszkałem na Kabatach w Warszawie, pracowałem w korporacji, zimą jeździłem na snowboardzie, latem na tzw. ostrym kole. Jednocześnie, gdy leciałem do Tajlandii na wakacje, pierwsze, co robiłem, był zakup alkoholu na Okęciu i upicie się w samolocie, po przylocie kupowałem kolejną dawkę. Gdy jechałem w Alpy, z trudem utrzymywałem się na snowboardzie, bo szedł jeden grzaniec za drugim. Wywracałem się na rowerze na Placu Zbawiciela, wytaczałem się z samolotu, na all inclusive już w południe byłem pijany niemal do nieprzytomności.
Przyszedł taki moment, że poszedłem do psychiatry, mówiąc, że mam depresję. Nie łączyłem tego z alkoholem i robiłem wszystko, żeby ona nie połączyła tych kropek. Powiedziałem lekarce, że nie piję dużo. A w plecaku miałem małpkę, wiedziałem, że w drodze powrotnej ją wypiję i poczuję się lepiej.
I nikt się nie zorientował?
Z HFA jest taki problem, że nawet jeżeli uświadomią sobie, że są alkoholikami, to społeczeństwo nie chce w to uwierzyć. Mówią bliskim: "Mam problem z piciem" i słyszą, że to niemożliwe. Idą na terapię, trafiają do psychiatry czy psychologa, ośrodka leczenia uzależnień i dzieje się to samo. Specjaliści patrzą na zadbaną, ubraną w markowe ciuchy 35-latkę, która pod ośrodek podjechała SUV-em i mówią, że coś sobie uroiła.
HFA potrafią też świetnie się maskować. Moja partnerka szła do toalety na minutę, ja w tym czasie wypijałem dwie setki. Miałem też taki popisowy numer: kupowałem alkohol, otwierałem na klatce schodowej i stawiałem butelki na skrzynce elektrycznej. Kiedy ona szła do łazienki, otwierałem drzwi wejściowe, wypijałem na klatce duszkiem dwie setki i wracałem. Na słowa, że czuć ode mnie alkohol, mówiłem, że mieszkaniu nie ma ani kropli alkoholu, żeby sama sprawdziła... Albo kupowałem butelkę wina czy dwa piwa i ona piła ze mną. Wystarczyło parę łyków, żeby nie mogła mi zarzucić, że czuć ode mnie alkohol. Wypijaliśmy butelkę wina na spółkę, ja w tym czasie wypijałem jeszcze pół litra wódki.
Kiedy się rozstaliśmy, dostałem propozycję awansu i przeprowadzki do Gdańska. Myślałem, że 300 km od Warszawy moje problemy znikną. Skończyło się czteromiesięcznym ciągiem, nieustającą jednoosobową imprezą w małej kawalerce. Zamawiałem pizzę, pół litra, a potem piłem.
A mimo to jesteś tutaj, a ja rozmawiam z coachem, mentorem...
Gdy miałem 33 lata, trafiłem na SOR z ostrym zapaleniem trzustki. Moi rodzice dowiedzieli się od lekarza, że nie wiadomo, czy z tego wyjdę. CRP 400, płyn w osierdziu, trzustka zmasakrowana. A mimo to, kiedy przebudziłem się pierwszy raz na oddziale, pomyślałem, czy może by wyskoczyć do sklepu?
Dostałem skierowanie na odwyk, papier wyrzuciłem od razu do kosza. Wybierałem się wtedy do prezesa, w marynarce, z laptopem pod pachą, więc ja i odwyk? Po wyjściu ze szpitala jeszcze przez trzy miesiące piłem. Dopiero po tym czasie wylądowałem na odwyku. Poinformowałem mojego szefa, że jestem alkoholikiem i muszę się leczyć. Spotkałem tam przekrój społeczeństwa: ludzi na krawędzi, których można określić mianem alkoholików spod sklepu, przedsiębiorców, lekarzy, panie domu i sprzątaczki, rolników.
Zakończenie odwyku było jednoznaczne z wyleczeniem?
Po wyjściu z odwyku napiłem się po 24, maksymalnie 48 godzinach. Sześć tygodni, intensywne leczenie, wsparcie psychiatryczne, grupowe, a ja się napiłem. Nie ma dla mnie ratunku, będę pił dalej - pomyślałem. Popełniłem wtedy błąd nowicjusza. Wyszedłem z odwyku pełen pychy i przekonania, że to koniec mojej choroby alkoholowej. A to był dopiero początek. Odwyk to jak karta rowerowa kontra prawo jazdy kategorii C. Co je łączy? Świadomość, że istnieją znaki drogowe.
Pamiętam, że pojechałem do Wrocławia w delegację i pomyślałem, że spotkam się z terapeutą z odwyku, który akurat mieszkał we Wrocławiu. Na sesji, rok po odwyku, powiedziałem mu: panie Mirku, jest świetnie, narzeczona, własne mieszkanie, żyję zdrowo, wziąłem pieska ze schroniska. Tak mu powiedziałem, a przecież cały czas piłem, nawet psa adoptowałem po pijaku. A mimo to nie miałem problemu, żeby siąść przed terapeutą i mu nakłamać, a potem wyjść z gabinetu z czystym sumieniem.
I piłem, ale znacznie mniej, bo odwyk zabrał mi komfort picia. To już nie było to radosne picie, alkohol dawał mi tylko cierpienie i łzy.
Po sześciu latach nadal jestem alkoholikiem, ale na alkohol patrzę tak jak na kawę z cukrem. Wiem, że ani jutro, ani za dziesięć lat nie napiję się kawy z cukrem, bo jej nie znoszę. A z pacjenta stałem się coachem, chcąc pracować z ludźmi.
I zgłaszają się do mnie inni HFA: prezesi, prezeski, właściciele firm, ludzie na wysokich stanowiskach, specjaliści z dużych miast, którzy po 20 latach topienia się w alkoholu, dostrzegają nagle problem.
Małpka w czasie pracy czy weekendowe picie do odcięcia? Jakie sygnały powinny nas zaalarmować?
Bez znaczenia czy pijesz lampkę wina, czy litr wódki dziennie. Jeśli to ci przeszkadza, to znaczy, że musisz się tym zająć. Albo kiedy robisz sobie "Sober October" ("trzeźwy październik" - przyp. red.). Nie pijesz miesiąc ani kropli, więc jesteś zdrów? Ale jak to na ciebie wpływa? Częściej się kłócisz, burczysz na dzieci, boli cię głowa i gorzej śpisz? Nie pijesz, ale te cztery tygodnie to droga przez mękę. A potem kończy się październik, a od 1 listopada wlewasz w siebie alkohol bez opamiętania. Do czasu nadejścia "Dry January" ("trzeźwy styczeń" - przyp. red.).
Dotykam tu kolejnego mitu związanego z piciem: alkoholik, żeby się podnieść, musi upaść na samo dno. A czy kiedy pacjent trafia do diabetologa i ma cukier 200, to lekarz mu mówi, że trzeba czekać, aż wybije 400, żeby zacząć leczenie? Stuka mi w silniku, a mechanik mówi, że co prawda problem jest, ale żebym poczekał, aż mi auto stanie na autostradzie?
Tak samo jest z alkoholem: jeśli 40-letnia kobieta zauważa, że nie potrafi wyobrazić sobie piątku bez prosecco, to nie ma na co czekać. Alkoholizm nie rozwija się z poniedziałku na wtorek, to proces, który trwa latami. Ta 40-latka, 20 lat wcześniej pije lampkę wina tylko w weekendy. Potem mówi sobie: dziś jest czwartek, to taki mały piątek, mogę się napić. Przekracza pierwszą granicę. Nie pije w samotności, potem przychodzi stres w pracy i ona sobie przypomina, że ma pół butelki wina z weekendu. Kolejne granice są przekraczane. Potem wsiada za kółko na kacu, potem po butelce wódki...
To problem jednostek czy jesteśmy rozpitym narodem?
Alkohol trawi nasz naród. Milion osób jest uzależnionych, kolejne dwa miliony piją szkodliwie, do tego dołóżmy osoby, które cierpią z powodu tego alkoholizmu - osoby DDA czy współuzależnione. Myślę, że można powiedzieć, że jedna czwarta - 10 milionów Polaków cierpi każdego dnia z powodu alkoholu. My z picia zrobiliśmy religię.
W moim mieście w nocy nie wykupię leków, ale alkohol znalazłbym w co najmniej 20 sklepach. Kiedyś potrzebowałem pustej butelki po małpce do nagrania rolki. Zrobiłem taki eksperyment: ile czasu mi zajmie znalezienie jej na osiedlu. Wystarczyło 38 sekund...
Karolina Rozmus, dziennikarka Wirtualnej Polski
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Rekomendowane przez naszych ekspertów
Nie czekaj na wizytę u lekarza. Skorzystaj z konsultacji u specjalistów z całej Polski już dziś na abcZdrowie Znajdź lekarza.