Odwiedza pacjentów w szpitalach jako dr clown. Stosuje terapię śmiechem
Katarzyna Szczęsna od 15 lat działa jako wolontariuszka Fundacji Dr Clown, niosąc radość chorym dzieciom i seniorom. Przyznaje jednak, że na oddziałach zdarzają się trudne chwile. – Wchodzę na oddział onkologiczny z grupą wolontariuszy, a tu wszystkie drzwi do sal pozamykane. Na środku pustego korytarza leży czarny worek, dookoła kręcą się panowie z firmy pogrzebowej – opowiada.
Doktor Oczko w akcji
Za namową swojej córki Weroniki 15 lat temu Katarzyna Szczęsna dołączyła do kolorowo ubranej grupy doktorów clownów. Za pierwszym razem pomagała podczas pikniku. – Tworzyłam balonowe zwierzaki, szybko nauczyłam się nawiązywać relacje z dziećmi – mówi w rozmowie z WP abcZdrowie.
Od tamtej pory Katarzyna Szczęsna jest wolontariuszką. Musiała też wymyślić swoją postać. Z czasem stała się znana jako Doktor Oczko, bo – jak sama tłumaczy – ma oczy dookoła głowy, lubi zauważać pacjenta i wszystko, co się wokół niego dzieje.
W czasie odwiedzin w szpitalu czy domu seniora spotyka się najpierw z innymi wolontariuszami – każdy przebrany jest w zaprojektowany przez siebie fantazyjny strój. Swoje przybycie grupa obwieszcza już od progu, zwracając na siebie uwagę. Grają po to, by pacjenci czy pensjonariusze od razu wiedzieli, że to odwiedziny wesołych clownów, a nie kolejna lekarska wizyta.
Te nowotwory mają największą szansę na wyleczenie!
– Wiele dzieci boi się pielęgniarek i lekarzy. Boją się nawet, jak wchodzi do sali jakaś osoba dorosła. Dlatego my swoim strojem i głośnym zachowaniem przełamujemy tę barierę. Mamy ze sobą rekwizyty (balony, kręcące się talerze, bańki itp.) i wędrujemy z nimi od sali do sali, próbując zarazić wszystkich dobrym humorem – mówi Szczęsna.
Na często smutnych, szarych oddziałach dziecięcych jest to spora odmiana. Dobrze wie o tym Dobrochna Sulgostowska-Buda, obecnie fundraising manager Fundacji Dr Clown, która kilka lat temu regularnie przebywała w szpitalu z chorą córką.
– Pamiętam z tego czasu ten marazm, nużący i dłużący się pobyt, któremu rytm wyznaczają kolejne badania. W naszym szpitalu nie było doktorów clownów – opowiada w rozmowie z WP abcZdrowie.
– Teraz, gdy jestem zaangażowana w działalność Fundacji, widzę, jak bardzo jest to dzieciom potrzebne, jak zmienia się energia szpitalnej sali, gdy pojawiają się w niej poprzebierani doktorzy clowni. Ich działania oddają dzieciom kawałek dzieciństwa odebrany poprzez pobyt w szpitalu, a także sprawiają, że dziecko lepiej znosi chorobę i ból – przyznaje.
Trudne momenty
Podczas dwugodzinnej wizyty wolontariusze odwiedzają od 20 do 30 pacjentów. Chodzą od łóżka do łóżka, próbując nawiązać relację z każdym dzieckiem. Nie mają scenariusza – dostosowują się do potrzeb swoich podopiecznych. Wykorzystują dobroczynne właściwości uśmiechu, elementy klaunady, żonglerki, dmuchając balony i bańki, proponując kreatywne gry i zabawy. To wszystko, plus rozmowa i uważność, składa się na terapię śmiechem.
– Dzieci bardzo się cieszą, to dla nich odskocznia od codzienności. Wizyty robią na nich duże wrażenie. Pamiętam chłopca, który był po wizycie doktorów clownów tak zaaferowany, że po powrocie ze szpitala do domu nie mówił o niczym innym, tylko o tym. Do tego stopnia, że potem cała klasa chciała iść do szpitala, bo uznała, że to takie fantastyczne miejsce – śmieje się Sulgostowska-Buda.
– Jedna ze znajomych wolontariuszek robiła na oddziale zwierzątka z balonów. Jeden z chłopców poprosił o pieska. Zrobiła go, a po chwili podeszła do niej mama tego dziecka. Miała łzy w oczach. Powiedziała, że synek jest autystyczny i do praktycznie nikogo się nie odzywa – zdradza Szczęsna.
Bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś nie chciał uczestniczyć w zabawie. Wolontariusze muszą być jednak wyczuleni także na takie sytuacje.
– Pamiętam na przykład taką historię. Wchodzimy do sali, jak zwykle wyraźnie sygnalizując swoją obecność, a przy jednym łóżku mama z dzieckiem. W ogóle nie reagują, nie odzywają się do nas. Widać, że byli w jakimś trudnym momencie życia. Ciężko jest się wtedy wycofać, gdy inne dzieci już wchodzą z nami w kontakt… Mamy takie zabawne recepty, położyliśmy je tylko tej mamie na szafeczce. Nie chodzi o to, by kogoś na siłę zmuszać do uśmiechu – mówi Szczęsna.
Na dziecięcych oddziałach doktorzy clowni oddziałują bowiem nie tylko na najmłodszych, ale też ich rodziców. Czasem muszą wręcz studzić ich zapał, gdy mama lub tata, wbrew wyraźnej woli dziecka, namawiają je do kontaktu z wolontariuszami.
– Rodzice uznają, że spotkanie z nami to cudowna okazja dla syna lub córki i koniecznie trzeba ją wykorzystać. A czasem dziecko nie chce. Musimy więc sobie radzić w takich sytuacjach, by zdjąć ten ciężar z dziecka. Mieć to wyczucie, by wyważyć potrzeby jego i rodziców – opowiada Szczęsna.
– Zdarza się też, że musimy interweniować. Raz weszliśmy do sali z dzieckiem po ciężkim wypadku i jego tatą. Zaczęliśmy zabawę, było bardzo wesoło. A w pewnym momencie ten tata zaczął opowiadać o tragicznym wypadku, w którym zginęło dwoje członków ich rodziny. Słysząc to, chłopiec coraz bardziej zamykał się w sobie. Musieliśmy szybko zmienić temat, bo z beztroskiej sytuacji zrobiła się bardzo smutna – dodaje.
Najtrudniejszy moment na oddziale? Katarzyna Szczęsna, która jest obecnie koordynatorką łódzkiego oddziału Fundacji, zamyśla się. Po chwili zaczyna opowiadać o zdarzeniu, które zapadło jej w pamięć.
– Wchodzę na oddział onkologiczny z grupą wolontariuszy, a tu wszystkie drzwi do sal pozamykane. Na środku pustego korytarza leży czarny worek, dookoła kręcą się panowie z firmy pogrzebowej. A my w perukach, kolorowych strojach, hałaśliwi… W mig zamilkliśmy. Odwróciłam się na pięcie i modliłam, żeby nikt nas nie zauważył. Wyszli do nas lekarze z dyżurki i rzucili tylko: "później, później" – wspomina.
– Wyszliśmy na parking i spotkaliśmy mamę jednego z dzieci. Jak nas zobaczyła, zapytała, dlaczego nie jesteśmy na oddziale. Wyjaśniliśmy, że to chyba nie jest najlepszy moment. Odparła, że wręcz przeciwnie. Teraz jesteśmy właśnie bardzo potrzebni, że koniecznie musimy wrócić. Odczekaliśmy więc i poszliśmy na górę – dodaje.
Brakuje wolontariuszy
Córka Katarzyny Szczęsnej, Weronika, ma już 32 lata. Obie są wolontariuszkami od 15 lat. W Łodzi, gdzie mieszkają, takich osób działa zaledwie dziesięć. W całej Polsce około 350, czyli o połowę mniej niż przed pandemią.
– Od pandemii borykamy się z niewystarczającą liczbą wolontariuszy. Dzwonią do nas szpitale, żebyśmy odwiedzili dzieci, które u nich przebywają, ale często nie mamy kogo wysłać – mówi Sulgostowska-Buda.
– Gdyby to od nas zależało, chcielibyśmy prowadzić terapię śmiechem w każdym szpitalu w Polsce i na każdym oddziale. Jednak żeby wolontariusze mogli trafić do szpitali czy domu opieki, potrzeba ich więcej. I konieczne są środki finansowe: na ubezpieczenie, szkolenia, rzeczy, które podczas wizyt rozdajemy dzieciom – dodaje.
Dlaczego wolontariuszy brakuje? Szczęsna jest zdania, że powodem jest szybkie tempo życia i to, że nie zawsze można je pogodzić z wolontariatem. Obie rozmówczynie zapewniają jednak, że wolontariuszem można być niezależnie od dyspozycyjności i osobowości.
– Nie trzeba być ekstrawertykiem z naturą aktora na scenie, aby wspierać ludzi chorych. Poszukujemy osób o różnych temperamentach i charakterach, w różnym wieku: od 18 do 75 lat – wyjaśnia Sulgostowska-Buda.
– Warto spróbować. Bycie doktorem clownem daje mi bardzo dużo energii i poczucie sprawczości. Dawniej nigdy bym nie pomyślała, że to coś dla mnie. Wciąż mnie zaskakuje, że robię to od 15 lat i ciągle na nowo odkrywam, jak ważna jest terapia śmiechem. I jaki ma ogromny pozytywny wpływ na naszych podopiecznych – mówi Szczęsna.
– Ta praca ma ogromny sens. Cieszę się w niej z małych rzeczy. Na przykład, że przychodzę do starszej pani w domu seniora, a ona trzyma na lichtarzyku, na honorowym miejscu obok świętego krzyżyka, kolorowy nosek, który kiedyś od nas dostała – podsumowuje Doktor Oczko.
Marta Słupska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Treści w naszych serwisach służą celom informacyjno-edukacyjnym i nie zastępują konsultacji lekarskiej. Przed podjęciem decyzji zdrowotnych skonsultuj się ze specjalistą.