Kontrola na lotnisku dla pasażerów wracających z Włoch. Polska chroni się przed epidemią koronawirusa?
Byłam we Włoszech od 22 do 25 lutego. To właśnie wtedy potwierdzono tam pierwszy przypadek koronawirusa. Sytuacja rozwijała się tak dynamicznie, że na lotniskach zaczęto zwracać uwagę na stan zdrowia pasażerów. Niestety, kontrola nie wyglądała tak, jak powinna, a ludzie wciąż nie zdają sobie sprawy z zagrożenia i obowiązujących procedur.
1. Informacje o koronawirusie we Włoszech
Kiedy kupowałam bilety na kilkudniowy citybreak do Włoch, o koronawirusie pojawiały się dopiero pierwsze informacje. Był on jednak daleko, bo w Chinach i choć logiczne było, że na lotnisku powinno zachować się podstawowe środki bezpieczeństwa, czyli często myć ręce i założyć maseczkę, to jednak nie sądziłam, że sytuacja podczas mojego pobytu w Bari rozwinie się tak szybko.
Wylatując z Warszawy 22 lutego, nie zauważyłam nic specjalnego, kilka osób w maseczkach, co było normalne i w sumie tyle. Nikt nie mierzył mi temperatury, nie zrobił żadnego wywiadu. Na pokładzie samolotu, tuż przed lądowaniem, przekazano informację, że po opuszczeniu pokładu, już na terenie lotniska, każdemu pasażerowi zostanie zmierzona temperatura. Tak było. Jednak ani ja, ani moi współpasażerowie nie dostaliśmy żadnych informacji zwrotnych – ile stopni wynosi aktualnie nasza temperatura ciała i co stanie się, jeśli ktoś z osób stojących w kolejce za mną miał gorączkę lub inne objawy koronawirusa.
2. Potwierdzone przypadki koronawirusa we Włoszech
Trzeciego dnia pobytu we Włoszech, po godzinie 22:00 dostałam smsem alert RCB, w którym znajdowały się informacje o tym, że w kraju, w którym przebywam zostały potwierdzone przypadki koronawirusa. Stało się jasne, że sytuacja się pogarsza.
Na szczęście wirus był 900 km ode mnie. Od razu stwierdziłam, że nie ma co panikować, jednak rodzina, przyjaciele i przełożeni zarówno moi, jak i moich współtowarzyszy zaczęli wysyłać wiadomości z pytaniami, czy wszystko jest dobrze, jak się czujemy i czy jesteśmy zagrożeni. Nie byliśmy. 900 km to odległość jak ze Szczecina do Lwowa albo z Warszawy do Hamburga.
Po wyjściu na ulicę nie odczułam żadnej paniki, w lokalnych mediach pojawiały się ostrzeżenia, a na pierwszych stronach gazet były informacje o rozprzestrzeniającym się koronawirusie, jednak miejscowa społeczność nie wykupiła wszystkich maseczek z aptek. Ich życie toczyło się tym samym tempem, co kilka dni temu.
Mało komfortowo zaczęło się robić, gdy usłyszałam informacje, o tym, że sytuacja w Mediolanie się pogarsza. Do tego doszła informacja od linii lotniczych na dzień przed wylotem o planowanym strajku włoskiej załogi, która nie chce pracować ze względu na ryzyko zarażenia się koronawirusem.
3. Sytuacja na lotnisku we Włoszech
Zgodnie z instrukcją od przewoźnika byłam na lotnisku kilka godzin wcześniej. Widziałam osoby w maskach, nic szczególnego. Jednak im większy tłum robił się na lotnisku, tym więcej pasażerów wyciągało maseczki, a kiedy ktoś kichnął lub zakaszlał, patrzono na niego podejrzanie.
Słychać było nawet żarty, że dożyliśmy czasów, że "na lotniskach już nawet chrypki nie można mieć". Przed wejściem na pokład nie zmierzono nam temperatury, nie podano żadnych informacji.
4. Koronawirus w Polsce? Procedury na polskim lotnisku
Lot z Bari do Warszawy trwa nieco ponad 2 h, a już w połowie lotu każdemu pasażerowi rozdano Karty Lokalizacji Pasażera. Już wcześniej wiedziałam, że to standardowa procedura, jednak stewardessa zapytana jak to działa, odpowiedziała tylko:
"Z tego, co wiem, jeśli ktoś z tego pokładu zachoruje, zostaną państwo o tym poinformowani i poproszeni o zgłoszenie się do lekarza. Nic więcej nie wiem, chcielibyśmy być bardziej pomocni".
Czyli… załogi latające do Włoch nie są przeszkolone z procedur?!
Po wylądowaniu na lotnisku Chopina w Warszawie 25 lutego nie mogliśmy wysiąść z samolotu. Przednim wejściem weszła ekipa medyczna, która sprawdzała każdemu temperaturę i zbierała wypełnione Karty Lokalizacji Pasażera. Jedni żartowali, innym do śmiechu nie było. W samolocie wszystkie miejsca były zajęte, nawiew już nie działał, zaczęło robić się gorąco.
Panowie z ekipy medycznej mieli na sobie maseczki i rękawiczki. Informowali, że od 25 lutego wszyscy pasażerowie, którzy wrócili do kraju z Włoch, mają mierzoną temperaturę. Każdy został poinformowany o wartości, jaką pokazał termometr. Na pokładzie mojego samolotu nie było osoby z temperaturą powyżej 38°C, jednak jeden z ratowników medycznych zapytany przeze mnie, co dzieje się z pacjentami, którzy mają stan podgorączkowy, odburknął tylko, że: "Czeka go bardzo nieprzyjemna rozmowa ze mną".
Trochę mnie zamurowało. Nie wiem, czy pan ratownik był poirytowany, zmęczony czy złośliwy, jednak musimy pamiętać, że to dezinformacja sieje panikę, a pytany o procedury potencjalny pacjent powinien uzyskać fachową odpowiedź.
Choć, jako pasażer, wciąż nie wiem co stanie się, jeśli choć jedna z osób podróżujących ze mną samolotem, będzie miała podejrzenie koronawirusa, to dobre jest to, że nasze państwo podejmuje kroki prewencyjne. Niestety, jak już pisałam wyżej – pasażerom brakuje jasnej instrukcji, co powinni zrobić, gdyby pojawiły się u nich objawy.
Moim zdaniem, Ministerstwo Zdrowia, za pewnik przyjęło, że każdy udający się w podróż czyta komunikaty w internecie. Muszę ich rozczarować - na pokładzie było co najmniej 5 osób, które kompletnie nie wiedziały, co się dzieje i zadawały mnóstwo pytań podczas wypełniania kart czy mierzenia temperatury.
W ten sposób nie unikniemy epidemii.
Zobacz także: Koronawirus w Polsce? Najświeższe informacje
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Rekomendowane przez naszych ekspertów
Nie czekaj na wizytę u lekarza. Skorzystaj z konsultacji u specjalistów z całej Polski już dziś na abcZdrowie Znajdź lekarza.