Trwa ładowanie...

Ma 80 lat i kieruje izbą przyjęć w szpitalu zakaźnym. Każdego dnia ratuje pacjentów zakażonych koronawirusem

Dr Henryk Krella
Dr Henryk Krella (arch. prywatne)

Ma 80 lat i 53 lata doświadczenia zawodowego. Dr Henryk Krella, specjalista chorób zakaźnych, na własnej skórze przerobił epidemię wirusowych zapaleń opon mózgowo-rdzeniowych i wątroby typu A, przygotowania do eboli i obawy przed wąglikiem. Jednak przyznaje, że najtrudniejszym doświadczeniem była dla niego jesień tego roku, kiedy na izbę przyjęć trafiali pacjenci, dla których w szpitalu nie było miejsca.

spis treści

1. Najstarszy lekarz zakaźnik w Polsce. Od marca na pierwszej linii frontu ratuje pacjentów z COVID-19

Dr Henryk Krella jest szefem Izby Przyjęć w Pomorskim Centrum Chorób Zakaźnych i Gruźlicy w Gdańsku. Prawdopodobnie jest też najstarszym czynnym zawodowo lekarzem zakaźnikiem w Polsce. W lipcu skończył 80 lat. Mimo to nie bierze pod uwagę odejścia z pracy, zwłaszcza w trakcie epidemii, gdzie jego doświadczenie jest na wagę złota.

Katarzyna Grzęda-Łozicka, WP abcZdrowie: Jak wygląda teraz sytuacja w szpitalu? Czy w praktyce, zgodnie z tym, co pokazują raporty dotyczące dobowych przyrostów, rzeczywiście chorych jest mniej?

Zobacz film: "Polskie testy na COVID-19 gotowe od kwietnia. Dlaczego nie są używane? Dr Luiza Handschuh odpowiada (WIDEO)"

Dr Henryk Krella, specjalista chorób zakaźnych, Pomorskie Centrum Chorób Zakaźnych i Gruźlicy w Gdańsku:

Tak. W ostatnich dniach zmniejszyła się liczba zgłaszających się do nas chorych. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że otworzono covidowe oddziały w innych szpitalach. Dzięki temu udało się rozładować tłok. 2-3 tygodnie temu było bardzo trudno. Bywało, że przyjmowaliśmy i 20 osób na dobę, dopóki starczało łóżek.

Dr Henryk Krella, specjalista chorób zakaźnych z ponad 50-letnim doświadczeniem
Dr Henryk Krella, specjalista chorób zakaźnych z ponad 50-letnim doświadczeniem (arch. prywatne)

Od ponad 50 lat zajmuje się pan pacjentami z różnymi chorobami zakaźnymi. Czy skala epidemii koronawirusa pana zaskoczyła?

Rzeczywiście mam w swojej historii kontakty z innymi epidemiami, już je przeżyłem i wiem, co się wtedy dzieje w szpitalu, jak funkcjonuje od strony organizacyjnej. 30 czy 50 lat pracy daje podobne doświadczenie. W pewnym momencie następuje pewna powtarzalność przypadków, nabiera się pewności w działaniach.

Sam miałem m.in. podejrzenie ospy prawdziwej przywleczonej przez marynarza. Wtedy przerobiliśmy wszystkie procedury, jeśli chodzi o taką poważną epidemię, a ja siedziałem prawie 3 tygodnie na kwarantannie, podobnie jak inne osoby "z kontaktu".

Mieliśmy przez wiele lat epidemię zapalenia wątroby typu A, przerabialiśmy wielką epidemię zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych wywołaną wirusem Coxsackie. Wtedy było prawie 2 tys. chorych. Był strach przed wąglikiem. Później mieliśmy, nazwijmy to, "ćwiczenia" związane z ebolą. Wydawało się, że dość szybko to do nas dojdzie. Byliśmy wtedy bardzo dobrze przygotowani.

Jeśli chodzi o koronawirusa, z jednej strony nie powinniśmy być tym zaskoczeni, bo było wiadomo już z Chin, jak to wygląda, że osoby otyłe, obciążone chorują ciężej i w tej grupie jest też duża śmiertelność. Jednak przyznaję, że faktycznie zaskoczyła mnie szybko narastająca liczba zakażonych i osób chorujących ciężko.

Ta liczba pacjentów, która się do nas zgłaszała, szczególnie w marcu, w kwietniu, w maju, była przeogromna. Wtedy badania w kierunku koronawirusa w Gdańsku wykonywali wyłącznie pracownicy izby przyjęć w naszym szpitalu. Nie było czasu nie tylko zjeść, wypić, ale nawet na parę minut zdjąć kombinezon. Dopiero w wakacje był względny spokój.

Potem było już łatwiej?

Najtrudniejszy był październik. Bywało, że karetka przywoziła do nas ciężko chorego pacjenta, a nie było dla niego wolnego łóżka, bo OIOM był całkowicie zajęty. I trzeba było w izbie przyjęć podtrzymywać jego gasnące życie. Mieliśmy kilka takich przypadków.

Zdarzały się sytuacje, że musieliście odsyłać pacjentów?

Tak, oczywiście. Szczególnie w październiku. To był naprawdę dramat. My nie mieliśmy już dostępu do tlenu, wszystkie możliwe łóżka były zajęte, a przywożono pacjentów, często bez uprzedzenia, bez konsultacji. Zajeżdżała karetka i mówili: mamy pacjenta. Ale co zrobić? W izbie przyjęć leczyć go nie można, można go tylko zatrzymać na jakiś czas, ale on musi trafić na oddział, a miejsca w izbie muszą być zwalniane na bieżąco dla kolejnych pacjentów.

Miały miejsce dramatyczne sytuacje. To rodziło duży niepokój i problemy. To nie była kwestia złej woli personelu, tylko braku dostępnych łóżek. Teraz, można powiedzieć, że od tygodnia sytuacja się ustabilizowała, w ostatnich dniach nie było deficytu, bo w województwie powstało więcej łóżek.

A ile w szpitalu jest miejsc dla chorych?

Mamy ciągły ruch, realnie jest 160-180 łóżek, to też zależy od stanu pacjenta.

Ale wojewoda uznał, że w szpitalu powinno być dostępnych ponad 230?

Tak, przy założeniu, że każda sala, każdy pokój jest wyposażony w toaletę, łazienkę, tlen, mielibyśmy tyle łóżek, ile wyznaczył nam pan wojewoda. To są łóżka, które są w teorii, bo jeżeli jest to pusta sala, gdzie poza umywalką nie ma toalety, nie ma łazienki, nie ma śluzy wejściowej, nie ma dostępu do tlenu, to nie zawsze możemy tam pacjentów położyć. Z założenia przestrzegamy tego, żeby chorzy nie opuszczali sali, nie wychodzili na korytarz do wspólnej łazienki. W związku z tym, na części sal mogą być tylko pacjenci leżący. Ci, którzy nie są w stanie samodzielnie przemieszczać się do toalety, wymagają pampersów, ale takich jest niewielu.

Jak pana zdaniem będzie wyglądała sytuacja w Polsce w najbliższych tygodniach?

Rozwój wypadków zależy od tego, jak będzie zachowywać się duża część naszej społeczności, czy będą przestrzegać zasad. Jeżeli ludzie będą się gromadzić, będą lekceważyć zagrożenie, to myślę, że najgorsze jeszcze przed nami. Wtedy może umrzeć mnóstwo starszych osób. Zauważamy, że najwięcej zgonów jest w grupie mężczyzn: otyłych z cukrzycą, kobiety chorują rzadziej.

W przypadku epidemii lotnych, w tej drugiej fazie, kiedy ci najbardziej ruchliwi ludzie przeszli już zakażenie i zaczyna się rozluźnianie, zaczyna chorować druga część społeczeństwa: ci, którzy siedzą w domach, czyli przede wszystkim ludzie starsi, schorowani.

Teoretycznie do wiosny mamy 18 tygodni, przez ten czas nawet 20 mln Polaków może przejść zakażenie. Wtedy będziemy mogli mówić o odporności zbiorowej, chyba że do tego czasu wirus wyraźnie zmutuje.

Trzeba powiedzieć jasno, że takie epidemie są nieuchronne. Nie ma się co łudzić, przy takim zagęszczeniu ludzi na świecie, po koronawirusie będą przychodzić kolejne, jedna po drugiej.

Panie doktorze, ma pan 80 lat. Wiek i choroby współistniejące są jednymi z czynników zwiększających ryzyko ciężkiego przebiegu COVID-19. Nie boi się pan o swoje zdrowie, przy ciągłym kontakcie z zakażonymi?

Nie. Gdybym się bał, to bym nie przychodził do pracy. Jestem z tym oswojony. Żona też nie protestowała i szczęśliwie do tej pory nie zachorowaliśmy. Chyba że zaraziliśmy się już wcześniej. Rzeczywiście na przełomie grudnia i stycznia kilka osób z naszego otoczenia miało podobne objawy do koronawirusa, również z utratą smaku, węchu. Może już mamy odporność...

Od marca pracuje pan na pełnych obrotach, przez wiele godzin w kombinezonie ochronnym. Nie myślał pan o odpoczynku, zwolnieniu tempa?

Na izbie przyjęć pracuję codziennie przez 7 godzin i 35 minut. Od roku nie pełnię już dyżurów dobowych, ze względu na to, że później za długo trwała u mnie regeneracja. Dodatkowo muszę mieć czas na różne zajęcia związane z domem i psem, który musi 4-5 razy być na dworze. Mój dzień to szpital, dom, piesek i tak to jakoś leci.

Na początku listopada podpisałem kolejną umowę na przedłużenie kontraktu, w związku z tym nie mam zamiaru na razie odchodzić.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Rekomendowane przez naszych ekspertów

Potrzebujesz konsultacji z lekarzem, e-zwolnienia lub e-recepty? Wejdź na abcZdrowie Znajdź Lekarza i umów wizytę stacjonarną u specjalistów z całej Polski lub teleporadę od ręki.

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze